avatar

 

 

 

 


Omnia mea mecum porto dopracyrowerem.pl
baton rowerowy bikestats.pl 

Archiwum

Wpisy archiwalne w kategorii

>200km

Dystans całkowity:773.07 km (w terenie 140.00 km; 18.11%)
Czas w ruchu:33:53
Średnia prędkość:22.82 km/h
Maksymalna prędkość:47.14 km/h
Liczba aktywności:3
Średnio na aktywność:257.69 km i 11h 17m
Więcej statystyk
  • DST 201.46km
  • Teren 140.00km
  • Czas 09:43
  • VAVG 20.73km/h
  • VMAX 47.14km/h
  • Sprzęt GT Zaskar
  • Aktywność Jazda na rowerze

Tour de Łódź

Sobota, 23 sierpnia 2014 · dodano: 24.08.2014 | Komentarze 1

Słynne Tour de Łódź w końcu zaliczone. Ruszyliśmy w 11 osób. 10 chłopa i 1 dziewczyna. Skończyliśmy. 8 chłopa i 1 dziewczyna. Było mega.

A zaczęło się od godziny 6:20. Straszna pobudka. Nawet do pracy tak nie wstaję. Szybka kawa, śniadanie. Spakowałem się poprzedniego wieczoru więc byłem szybko gotowy na jazdę. Miałem tylko kłopot z decyzją brać kurtkę przeciwdeszczową czy nie?
W końcu nie wziąłem. I dobrze zrobiłem. Po co wozić nie potrzebny balast. Za oknem wypogadzało się.
Spokojnym tempem dojechałem na miejsce spotkania czyli na przystanek autobusowy róg Wycieczkowej a Warszawskiej. Jedna osoba już czekała (Adam - przyjechał na swoim nowym Krosie B6 29er). Po chwili przybywali następni. Korzystając, że czekamy na kolejnych śmiałków nasmarowałem łańcuch i go wyczyściłem.
Około godziny 7:15 było nas tak jak wspomniałem 11 osób. Nieśmiało wyruszyliśmy na szlak w kierunku północnym - czyli kierunek przeciwny do wskazówek zegara. Niestety dla mnie jedna kawa to za mało i jak widać na załączonym obrazku z bohaterami dzisiejszej wyprawy moja mina mówi sama za siebie. Chce jeszcze jednej kawy. Nie dane mi będzie się jej napić.
Z kilometra na kilometr powoli się budziłem. Nawet zamieniłem parę zdań z kilkoma osobami. Początki zawsze trudne.
Dziwne myśli mnie nachodziły, czy dam radę. Przecież jeszcze tyle zostało. K A W Y please!
Tempo przez pierwsze 20km bardzo słabe. Chyba, każdy się dopiero rozgrzewał i nie chciał zbyt mocno ruszyć na starcie. W końcu mieliśmy do przejechania 200km w terenie.....
Do Grotnik w zasadzie nic ciekawego się nie działo. Tempo się zwiększyło i temperatura też się zwiększyła. Za Lucimierzem a w zasadzie już w Grotnikach Witek łapie gumę. Niestety był zmuszony założyć cienkie 1.5 opony. Poprzedniego dnia rozerwał oponę - chyba przez te kolce co jakiś debil rozrzuca. Zrobiliśmy sobie chwilę przerwy. Ania poczęstowała nas galaretkami tzw. Turkish Delajt. Wróciła z urlopu zachwycona i pełna smakołyków ;) Turkish Delajt nie zachwyciło mnie. Zresztą jadłem nie raz. Nigdy za tym nie przepadałem. Zawsze to trochę kalorii i energii do jazdy. Oczywiście wszystko zostało z fotografowane przez kolegę Zbigniewa zwanego Xzibi.
Po serwisie ruszyliśmy dalej.
O godzinie hmmm 11? Dojechaliśmy do Aleksa. Tak to była 11. Miałem ochotę na lody. Zakupiłem rożka jak zawsze do tego Kubusia i Colkę by rozcieńczyć wodą (ten patent zapożyczyłem od Pixona - to naprawdę działa). Wszyscy się obkupili. Zrobiliśmy jeszcze pamiątkową fotkę na tle fontanny w Aleksie.
Ruszyliśmy dalej. Na odcinku od Aleksa prowadziłem ja. Dobrze się jechało - chociaż trochę zaczynało wiać. Znam te rejony bardzo dobrze. Czasami jeżdżę tędy do rodziców na działkę. Wjeżdżamy w las, w którym spędziłem dzieciństwo. Tyle co ja tam kilometrów nabiłem przez wakacje. Szkoda, że człowiek nie miał wtedy licznika. W lesie mamy mały problem. Jurek (chyba najstarszy w gronie) ma problem z amorkiem - Reba. Strasznie go wybija. Próba serwisowa okazuje się fiaskiem. Wręcz katastrofą. Amor zupełnie stracił powietrze i akurat nikt nie wziął pompki do amora :/. Tak to bywa jak próbuje się napompować amorka zwykłą pompką do roweru. W Babicach rozstajemy się na chwilę z trzema osobami. Jadą znaleźć jakiś serwis by choć trochę pod pompować amora. By jedziemy dalej. W Kazimierzu rozstajemy się z Arkiem, który tutaj ma działkę i nie planował dalej jechać.
Zaczynają się ostre piaski. Witek bardzo wolno je pokonuje dlatego też co jakiś dłuższy odcinek zatrzymujemy się i na niego czekamy. Przy takim jednym postoju postanawiamy coś podjeść. Każdy już trochę energii stracił. W tym czasie w Janowicach jeśli dobrze pamiętam, doganiają nas już tylko dwie osoby, które pojechały szukać serwisu.
Przed Kolumną robimy dłuższą przerwę w lesie kulturalnie w przygotowanym na to miejscu. Czyli ławeczki stoliczek i piękno natury. Każdy wyciąga bankbattery co by doładować telefony. Do czego to doszło. Ja po prostu nie włączam endo żeby bateria starczyła na dłużej. Ciężkie to w sumie też jest. Nie wiem czy by mi się chciało to wozić. Mimo wszystko sprawnie to działa.
Huh jeszcze 100km zostało. Może trochę mniej. A tu Witek łapie kolejną gumę. Efektownie gdyż było słychać jedno wielkie bum pssssyyy.... kolejna przerwa a czas leci... Witek czwany lis szybko załatwił co trzeba.
Za Kolumną robi się trochę lżej. Więcej asfaltów. Chociaż wiatr zrobił się o wiele mocniejszy. Dojeżdżamy do Pabianic. Jeszcze nigdy tak szczegółowo nie zwiedzałem tego miasta. Całkiem miłe się wydaje. Nie znałem zupełnie. Tereny do jazdy rowerowej posiada całkiem dobre. W jednym miejscu zabłądziliśmy ale szybko naprawiamy błąd. Robimy się głodni. Przejeżdżając koło Sereczyna aż chciało by się zatrzymać zjeść coś dobrego i napić zimnego piwka. Mmm a tu trzeba jechać dalej. Do Tuszyna trafiamy tą samą drogą co 3tyg. jechałem sam i zdychałem jak głupi. Oj przypomniał mi się tamten dzień. Przejechane miałem 100 a czułem się jak po 400km. W Tuszynie robimy kolejny popas. Tu już musiałem wszystko kupić bo plecak zrobił się pusty. Asfaltem to się pędzi. W porównaniu do terenu to teraz jazda to pikuś. Wszyscy pędzili. Z licznika nie schodziło 28-30km/h. Tak w grupie to łatwo utrzymać takie prędkości.
Zaczynam odczuwać skutki siedzenia przez cały dzień na siodełku. Mój pampers już zupełnie się do niczego nie nadaje. Obciera mnie max... Sprawdzałem na dwóch siodełkach i jest to samo. Niestety muszę zmienić. Chwila higieny w lesie i można jechać dalej. Alantan maść bogów :D
Po tylu kilometrach mamy moc w nogach. Pędzimy jak szaleni. Nie wiem czy to dlatego, że co raz bliżej domu, że godzina 19 już się zbliża? Dobrze się jedzie to czemu nie?!
W Wiączynie przypominam sobie o podjeździe na radarach. Moja wyobraźnia zagrała nie potrzebnie gdyż w rzeczywistości można powiedzieć pokonałem je na "miętko". Tutaj Anie łapie kryzys. Już tak nie pędzie ale trzyma się dzielnie. Adam jej pomaga. Ja czuje moc w nogach. Już nie długo koniec. 180km przejechane a noga jak nówka sztuka. Dojeżdżamy do Strykowskiej a tu ruch bardzo duży. Nie można się przebić. W końcu robimy to można powiedzieć na "chama" inaczej się nie dało. Na szczęście nikomu nic się nie stało. Na prowadzeniu ja, Xzibi i Witek. Zaczynamy się ścigać do Wycieczkowej/Warszawskiej. Witek mówi, że za wcześnie ruszyliśmy. Odpada. Jadę za Xzibim. Na liczniku 42km/h. Mam moc przed samą Warszawską wyprzedam Xzibiego tylko nie wiem czy specjalnie odpuścił czy faktycznie tak jak mówił, zabrakło mu już sił. Po chwili dojeżdżają wszyscy. Każdy już świeżynka. Nikt nie jest zmęczony. Cieszymy się jak dzieci, że to zrobiliśmy. Gratulujemy sobie nawzajem. Godzina 20. Czas jechać do domu. Nie możemy się rozstać. Minął jeden dzień a czujemy się jak po 2tyg. wyprawie rowerowej. Fajnie było przejechać ten szlak. Po chwili rozstajemy się. Pędzę do domu gdyż piwa mi się chce i koniecznie showera. To był dobry rowerowy dzień. Oj dobry.

Link do Eventu - tutaj też są fotki od innych uczestników. 

PS. liczba km terenu na oko. Nie wiem ile jest dokładnie.


@uczestnicy - zdjęcia by Xzibi.









track mniej więcej tak to wygląda: 

http://www.gpsies.com/map.do?fileId=jnobwdpurcqebf...
Kategoria >200km


Łódź - Jantar nad nasz piękny Bałtyk.

Sobota, 15 czerwca 2013 · dodano: 16.06.2013 | Komentarze 5

Pewna impreza urodzinowa. Pojedlim popilim i bach! Pomysł wyskoczył z kieliszka wróć od Jja. Zróbmy to jedźmy nad morze longiem. Spojrzałem z nad kieliszka i powiedziałem ok. Tak było w maju. Przyszedł czerwiec, krótkie noce długie dni. Trzeba to wykorzystać. Żeby jeszcze pogoda dopisała. Termin 14-15 czerwiec. Innej opcji nie ma i nie będzie. Przez cały tydzień sprawdzamy prognozy pogody. Powinno być ok, bez wiatru, bez opadów i temperatury całkiem przyzwoite. Przychodzi wyczekiwany piątek, przygotowuje rower (oponki slicki, smarowanie itp.) Regulacja napędu i chwila rozmowy z Pixonem (dzięki Ziomek za pomoc). Godzina 18 czas spać. Trzeba się wyspać. Jeszcze myślę czy wszystko jest. Kanapki zrobione, wszystko spakowane. Wystarczy ubrać się wziąć plecak i ruszamy. 23 pobudka. Shower, kolacja. Jazda. Ubrany jak choinka (patrz zdjęcia) jadę na nasz stały punkt startu czyli przejścia podziemne. Jj nie ma. A tak się spieszyłem, żeby się nie spóźnić. Czekam, czekam. No nic dzwonie. Nie odbiera. Ha zaspał mówię sobie! Ale nie! Widzę z daleka tą choinkę. Trzeba być widocznym na drodze w nocy! Oj tak. Pierwszy tekst Jja k... ile tego trzeba wziąć ze sobą... no ale cóż chwila konsternacji i pukanie się w głowę “co my k... robimy?” f...k :D hehe No dobra jedziem bo uśniem. Zatrzymujemy się na shellu. Montaż lusterka (koniecznie polecam na szosę na dłuższy wypad), zakładamy kamizelki co by jeszcze bardziej świecić. Jest zimno. Jedziemy przez Zgierz jeszcze chodnikiem a potem już przy rozjedzie na Malinkę wjeżdżamy na asfalt. Ciut rozgrzani nadal nie dowierzając, że to robimy kręcimy stałym tempem. Plan jest taki. Nie cisnąć, jechać stałą prędkością. Ustawiam licznik na prędkość średnią. Kontroluje tak żeby wypadło 22-23km/h. Walczę z lusterkiem ciągle mi się przestawiało (9zł w Juli może dlatego). Jadę z tyłu kontrolując co się dzieje za mną. Lusterko naprawdę działa. Daje duży pogląd tzw. oczy w d...e. Mogę Jj informować o nadjeżdżających tirach/samochodach. Ruch jest stosunkowo nie wielki. Jadę bardzo skupiony co zauważa Jj. I pyta się mnie czy all ok. Nie dało się jechać inaczej. Po pierwsze zimno po drugie ciemno po trzecie tiry na drodze. Na szczęście jest pobocze można spokojnie jechać. Trzeba przyznać, że klimat był niesamowity. Jak wyjechaliśmy poza Zgierz i zrobiło się na prawdę ciemno to była dopiero jazda. Będę to długo wspominał. Przy autostradzie zaczynam odczuwać kolano. Co mnie troszkę martwi. Sam początek a tu takie faux pas? Odrzucam złe myśli. Jadę dalej. Ciemno masakrycznie. W życiu nie myślałem, że będę o 1 w nocy na rowerze koło Łęczycy. Chwila postoju reguluje wysokość siodełka i ruszamy dalej. Im dłużej kręcę tym humor mi się poprawia. W zasadzie to chyba się rozbudzam. Dojeżdżamy do Krośniewic. Zjeżdżamy z nowej trasy. Chwila na jedynkę. Mamy polew. cytuje: “Czy myślałeś kiedyś, że będziesz sikał o 3 w nocy w Krośniewicach na wyprawie rowerowej nad morze? “ I tak ruszyliśmy w stronę centrum. Jedziemy tak jak się kiedyś stało w korkach w Krośniewicach. I nagle przed nami wyrasta znak droga zamknięta nie ma przejazdu. WTF?! No tak przed nami wyrosła autostrada. Próbujemy jakoś wybadać jak dotrzeć na drugą stronę. Stwierdzam, że to nie ma sensu. Jj jeszcze wierzy ale lepiej już wrócić do początku Krośniewic. Nie ma zmiłuj trzeba wjechać na obwodnice. Zaczyna leciutko świtać. Jakiś tir pomylił kierunki i cofa na obwodnicy. Pierwszy popas następuje zaraz za zjazdem na starą jedynkę. Marzy mi się ciepła herbata do kanapek. Niestety nic nie ma na tej stacji. Trudno. Chwila dla nadwornego fotografa i ruszamy dalej. Brrr ale się zrobiło zimno. Ubieramy kolejne ciuchy na siebie. O wiele lepiej. Czekamy na pierwsze promyki słońca. Jak na razie witają nas tylko piękne mgły. Wyglądają niesamowicie mistycznie i tajemniczo. Fotograf nie omieszkał zrobić pamiątkowe zdjęcie. Cóż jedziemy stałym tempem. Zmienialiśmy prowadzenie na drodze. Teraz chwila na mnie. Dojeżdżamy do Kowala. Zaczyna się spory ruch. Autostrada samochodom się skończyła. Do Włocławka pozostało nie wiele ale kierowcy oczywiście strasznie pędzą i mnie to irytuje. Potem mam znowu problem z kolanem. Kombinuje z siodłem. Przychodzi jednak pozytyw. Słońce już dawno nas lekko ogrzewa. Wjazd do Włocławka rozpoczynamy od ścieżki rowerowej. Czas na BP i hot dogi xl, herbatkę. Jest 5:30. Zdejmujemy dodatkowe ciuchy oraz kamizelki. Nie będą nam już potrzebne. Jest ciepło i przyjemnie. Kupiłem jeszcze gumy do rzucia. Yes zęby umyte :D Włocławek można przejechać praktycznie cały ścieżką rowerową i tak też robimy. Wszyscy rowerzyści mają na sobie kamizelki. WOW nie źle. Troszkę nam się przedłuża wyjazd bo Włocławek jest rozkopany. Mała kombinatoryka i udaje nam się przedostać. 3h godziny później bez problemowo (no może próba dojazdu przez robioną autostradę kończy się fiaskiem) wjeżdżamy do Torunia. Jest 8:30. Piękne słoneczko. Niebo czyste, temp. idealna. Mamy dobry czas i czas na drugie śniadanie ;). Kierunek Mac. Ale najpierw zdjęcia na moście a potem na starówce. Toruń jest piękny aż szkoda, że nie mamy czasu na zwiedzanie. Kiedy indziej. Na wyjeździe z miasta Kopernika zahaczamy o wspomniany emsidonald. Mmm kawka i zestaw śniadaniowy. Fryteczki przesolone ale co tam zje się. Odpoczywamy. Chwila zastanowienia spojrzenie na mapę. Jedziemy dalej? Czy pociąg? Chwila rozmowy. Twierdzę, że piwa porażki to ja nie przełknę i będzie smakowało obrzydliwe. Chcę się napić piwa zwycięstwa! Wszystko wskazuje na to, że MUSIMY jechać dalej. Obrany kierunek Stolno. Lekki wiaterek się wzmaga. Nie przeszkadza nam to wcale. Prawe kolano zaczyna mnie boleć a lewe odpuszcza. Nie źle. Przed Stolnem zakupujemy tigery itp. W Stolnie chwila prawdy. Ile jest do Gdańska a ile do Jantaru. Tyle samo a nawet lekko bliżej. Ok to ruszamy na Jantar. W zasadzie od początku chcieliśmy jechać do Jantaru. Bez sensu tyle się męczyć, żeby potem prosto na pociąg iść i wracać do domu. Zjeżdżamy z 91 na 55. I tu się robi lypa Panie. Brak pobocza. Pagórki jakieś. Fury śmigają niczym ferrary. Masakra. Lusterka w pogotowiu. No cóż trzeba to trzeba. Gdzieś między Stolnem a Grudziądzem zatrzymujemy się w sklepie na dzwonek. Dzwoni Pani idzie i możemy zakupić wodę drinkenergy na przyszłe kryzysy. W drogę. Jedziem. Upał się zrobił. Porno i duszno. Pędzą te sk...y... kręcimy kręcimy i ...
...i naszym oczom ukazał się Grudziądz. Miasto ścieżki rowerowej. A jak! Można można. Całe przejechaliśmy. Nawet mają mała obwodnice razem ze ścieżką. Patrz zdjęcie chwali się to! Ale ale długie to miasto niestety. Przez upał i duży ruch (głośno) męczy mnie to miasto. 13:13 Kryzys ale jeszcze leciuchny. Damy radę. Jedzie się pięknie. Mówimy sobie byle do Malborka potem już będzie z górki ;) Przyzwyczajamy się powoli do braku pobocza. Powoli odczuwamy zmęczenie. Odziwo spać się w ogóle nie chce. Kończy się nam woda. Między Grudziądzem a Kwidzynem odwiedzamy kolejny sklep. To już chyba 5 woda będzie. Pijemy też zapasowe energydrinki. To już ostatnie. W zasadzie drugie na całej trasie. I dobrze bo to ścierwo jest. Przed Kwidzynem łapie mnie kryzys. Dupka nie boli jest ok. Kolana nawet nawet. Ale nie może być normalnie i zaczyna mnie lewe ścięgno achillesa boleć. Ehh. No nic. Kwidzyn at last! Fotka dla znajomej co z niego pochodzi (pozdrawiam przy okazji). Kwidzyn ładne miasto i wszędzie ronda. Kwidzyn miastem rond! Zupełnie inaczej sobie to miasto wyobrażałem, myślałem, że mniejsze. A to przecież big city!
Kwidzyn - Malbork to walka z podjazdami, wiatrem oraz samochodami. Kuźwa mać! Jak oni tam pędzą. Ile fabryka daje. Coś okropnego. Ale to nic w porównaniu z upałem i pagórkami. Na szczycie jednego z nich robimy przerwę. Aż nas trzęsie. Głodni. Jest odczuwalny kryzys. Chociaż humory nam dopisują. Komary też dopisują. Wsuwamy batony i banany. Plecaki można powiedzieć opróżnione. Trochę mniej na plecach. Nie wspomniałem o plecach. No tak. Zapomniałem teraz przypomniał mi się ten lekki ból pleców. Ile jeszcze ten plecak będzie na nas pytają plecy. Ciut mnie bolą Jja nie. Dalej trasa jest piękna, prosty asfalt nie dziurawy, czasem prowadzi w lesie czasem przez małe mieściny. Widoki umilają nam czas oraz pozwalają zapomnieć o bólu. Jj zaczyna boleć lewa kostka. Kolana coś tam czuł ale nic poważnego. Robi się coraz fajniej. Zaczynamy się zastanawiać po co nam to?! Włącza nam się marudzenie i lekki wkurw. No tak to już zmęczenie. Never ever ;)
Do Malborka prowadzę ja. Chyba nawet ciut za mocno. Marzę o kawie i jedzeniu. Przed Malborkiem jest jeszcze Sztum. Jj ma wyraźny kryzys. Zatrzymujemy się na stacji Orlen. Kupuje wodę i coca colę, o której marzył z napisem mistrz. “masz Ziomek zobacz co Ci kupiłem” (dopiero na drugi dzień przypomina sobie, że miała taki napis tak to zupełnie tego nie pamiętał - zmęczenie to jest to). Jakoś ruszamy dalej...
Malbork - nareszcie. Już zostało tylko 40km. Yeah. No teraz to już na pewno damy radę. Jeść jeść jeść. MacDonald. Ochroniarz prosi nas o postawienie rowerów na stojakach. Ok. Pyta skąd.
My z Łodzi.
To ile jedziecie?
14 godzin. Co ? Jak to !
Hehe. No jedziemy nad morze, longiem.
Nad morze longiem hmm To zostało wam 60km.
CO!? Jak to ?! Do Jantaru jedziemy.
A to nie to tylko 40km może 45km.
Ufff.
Idę po jedzenie. Jj pilnuje rowerów. Śmierdzę. Capię wręcz a w Macu mnóstwo ludzi. Mam wrażenie, że ode mnie się odsuwają. No cóż sorry jadę na bajku to widać nie ;). Nikt na szczęście nie komentuje mojego zapaszku :D . Spokojnie kupuje żarło. Jesteśmy padnięci. Bolą już mnie dwa piszczele. Ah te piszczele tfu ścięgna (zapomniałem i teraz mi się przypomniało ciągle się myliłem to chyba już ze zmęczenia. Zamiast mówić bolą mnie ścięgna achillesa zawsze mówiłem piszczele ;)). Dupa o dziwo nie boli choć nie powiem czuje ją, kolana trochę ale do przeżycia. Mówię do Jj nie no teraz albo nigdy. No cóż ała trzeba jechać dalej. Ała bolą mnie pi... tfu ścięgna. I tu się zaczyna hardcore. Ostatnie 40km to walka. Walka z samym sobą. Z bólem, zmęczeniem. Każdy ruch korbą mnie boli. Zresztą Jj też. Kondycyjnie mega się czułem tylko ten ból mi przeszkadzał. To było najgorsze. Nigdy tego nie zapomnę. Bardzo się umęczyłem. Kombinowałem na różne sposoby jak siedzieć na bajku byle by mnie nie bolało. Znalazłem pewien sposób ale to 10km przed Jantarem. Zresztą ostatnie 10km już mnie tak wk... że miałem ochotę zejść z roweru. Asfalt tak dziurawy jak szfajcarski ser. No padaka na sam koniec. Już nie daleko. Na prawdę. Kawalątek. Co to dla nas 10km. Nic?! No pewnie, że nic. Przejeżdżamy przez jakieś mieściny co wróble zawracają. Ludzie się dziwią co to za kolesie tu na bajkach. Rozrywka dla nich a dla nas męczarnia :P Widzimy zielony znak. To chyba to. Tak! Nareszcie dojechaliśmy. Ból minął. Zeszło wszystko, szczęście przyszło :D (zadajemy sobie ? “ a teraz pomyśl taki Wilku (szacun) ma jeszcze 300km do przejechania - to jest wręcz nie możliwe dla nas stwierdzamy a przecież takie realne). Chwila na fotkę. Piwa dajcie piwa gdzie to piwo! Dobra ale najpierw kwaterki. Szybka sprawna akcja. Raz dwa i kwaterka jest. Właściciele podziwiają, że dojechaliśmy na rowerach z Łodzi. Nie dowierzają. Pokazuję licznik. Dopiero wtedy łapią się za głowy. A gdzie to piwo. I piwo się znalazło też. Zakupy na plażę, fotki, smsy, udało się udało! Jedno piwo wypiliśmy na plaży. Wracając wzięliśmy pizze na wynos. Zjedliśmy na kwaterze popijając piwem. Shower, alantan i nie dałem rady piwa do końca wypić. Zasnąłem. Szczęśliwy :)












































Życiówka pierwsze 200km - Łódź Gostynin Łódź.

Sobota, 27 kwietnia 2013 · dodano: 28.04.2013 | Komentarze 2

Już od jakiegoś czasu planowałem wyruszyć na dłuższą wycieczkę. Plan był taki - kierunek Płock. W tamtym roku się nie udało. W tym też nie ale wycieczka była przednia :)
Od początku. Jj napisał maila, że chce w końcu wyruszyć do Płocka na rowerze. Ze względu na mój ból kolana nie od razu się zgodziłem. Jednak przyszedł piątek i stwierdziliśmy, że jedziemy. Slicki do GT założone. Kanapki zrobione. Piwo wypite. Czas się kłaść. Pobudka o 6:00. Jajówa, kawa, ciuchy i w drogę. Ruszam i zaczyna padać. Pięknie się zaczyna. Dojeżdżam w umówione miejsce. Po chwili przyjeżdża Jj. Nadal pada. Extra. Zastanawiamy się co robić. Po pierwsze sprawdzaliśmy skurpulatnie prognozy pogody. Na sobotę miała się ustabilizować pogoda. Na wieczór dopiero miał zacząć padać deszcz. W końcu zapada decyzja ruszamy (przestaje padać). Jeszcze chwila zastanowienia jak jedziemy. Czy najpierw przez Łowicz (dłuższa droga) czy przez Kutno (krótsza). Wybieramy najpierw dłuższą. Ruszamy. Dobrym tempem jedziemy na Stryków. Po chwili zaczyna mnie boleć kolano - fuck... zatrzymujemy się obniżam siodełko. Jedziemy dalej. Siodło za nisko fuck. Wracam do ustawienia (kreska na sztycy), która kiedyś kiedyś zrobiłem. Od pierwszej pozycji 3mm różnicy od drugiej jakieś też 3mm różnicy. Tak mała różnica a kolano przestało boleć. Jakby ktoś wziął ból i go wyjął. Niesamowita rzecz. Jedziemy dalej. Kierowcy niestety nie potrafią wyprzedzać rowerzystów. Do Strykowa bluźnimy na nich i tak będzie niestety przez całą drogę. Nie będę cytował bo ciężkie słowa szły. Za Strykowem robi się pobocze asfaltowe. Pięknie. Ciśniemy, z licznika nie schodzi 32km/h. Do Łowicza dojeżdżamy w słońcu. 53km zrobione. Czas na jedzenie. Na starówce jemy, chwila odpoczynku i ruszamy. Wybraliśmy drogę 584. I zaczyna się wietrzysko. Jak do Łowicza nic nie wiało tak od Łowicza robi się masakra. Schodzi prędkość do 22km/h ciągle prosta droga pod lekką długąąą górkę w kierunku Kiernozii. Zmieniamy się co 10km. Pierwsze prowadzenie za Łowiczem robię ja. Dostałem strasznie po dupie. Zapamiętam tą drogę. Oj tak. Nogi nie bolą ale zaczyna mnie boleć dupa. I niestety już nie przestanie. No może gdzieś przy 20km do Łodzi będzie lepiej. Jedziemy dalej. Ciągle wiatr ciągle lekko pod górkę. Męczymy się nie ma lekko. Już wiem, że czas nas goni a nawet Gostynina nie widać. Fajnie się jedzie z jednego względu. Mało uczęszczana droga. Wsie dookoła. Zero samochodów ale droga się wydłuża. Kierujemy się na Osmolin dalej Pacynę aż do Szawina Kościelnego. Gdzieś w tym miejscu, po zrobieniu 100km, robimy szybki postój na jedzenie. Widzimy znak 16km do Gostynina godzina 12 z kawałkiem. O tej godzinie mieliśmy być w Płocku lub za Gostyninem. No nic ruszamy dalej. Wiatr cały czas wiadomo w jakim kierunku wieje. No ale jedziemy. Powoli dochodzi do mnie, że Płock nie będzie nam dany do zwiedzania. Czas trochę niestety słaby. Wieżdżamy w lasy koło Gostynina. Lepsze tempo w końcu bo mniejszy wiatr. Dojechaliśmy do znaku gdzie jest napisane 24 km do Płocka. Godzina 13. Szybka kalkulacja. Mamy 116 km zrobione. 24km w jedną (nie cała godzina) 24km w drugą. Tak żeby zaokrąglić 1,5h może trochę więcej. To daje już ok. 170km i godzinę 15:00 jeśli ruszymy do Płocka i wrócimy do tego samego miejsca. Godzina 13:00. Z Gostynina do Łodzi jest 88km. Nie damy rady. Jj nie ma oświetlenia. Nie chcemy jechać wieczorem po trasie. Poza tym sił może zabraknąć to nasza pierwsza 200ka. Decyzja obiad w Gostyninie i wracamy. Tak też zrobiliśmy. I dobrze, że tak postanowiliśmy. Ale po kolei. Restauracja Sahara i sandwich z kurczakiem nie polecam. Tiger i w drogę. Dojeżdżamy do trasy 60. Ciśniemy. Wiatr mięknie. Na zmianę Jj raz ja. Dupa mnie boli. Wszystko inne ok. Nogi extra, łyda zapodaje, zero zadyszki ale dupa nawala. Ciągle się poprawiam. Uciążliwe ale daje radę. Ciśniemy. Kierowcy jak zwykle po ch... wyprzedzić trzeba wystraszyć i mało co nie rozjechać. Głupota ludzka nie zna granic. Dojeżdżamy do Kutna. Chwila na zwiedzanie (przejechanie przez centrum) Stadion baseballa, potem trochę slamsów i puste centrum z pomnikiem Piłsudskiego. Dobra nie ma co jedziemy dalej. Kierunek Piątek drogą 702. Przestaje w ogóle wiać. Jedzie się naprawdę szybko 30-34km/h. 10km przed Piątkiem zaczyna lać. Zimny deszcz. Robią się kałuże jesteśmy cali mokrzy. Dojeżdżamy na Orlen w Piątku. Ciepła herbata, jemy po kanapce, bananie i batonie. Zakładamy suche ciuchy. Dodatkowo bluzy bo zrobiło się zimno. Ruszamy. Po 10m jesteśmy już cali mokrzy. Nie potrzebnie się przebieraliśmy. Wszystko spod opon leci na nas. Syf na maxa. Mokre wszystko. Spdki pływają. Łapie nas głupawka i zimno. Nie da rady trzeba dalej jechać. I trzeba zachować pozytywne myślenie bo jeszcze daleka droga przed nami. A tu samochody głupi kierowcy, zimno i deszcz. Na szczęście tempo nadal wysokie. I tak jedziemy co by dojechać do domu jak najszybciej. Dotarliśmy do Białej. Jj stwierdza zjedźmy z trasy. Byłem przeciwny ale pojechaliśmy to był dobry pomysł. Zero samochodów. Można swobodniej jechać. I tak już ciśniemy i średnia nie schodzi poniżej 25.4km/h. Musi tak pozostać :] Szczęśliwy wjeżdżamy na ośkę. 201km zrobione. Zimno i mokro. Jednak stwierdzamy, że trzeba to uczcić i napić się piwka. Szybkie piwko chwila wspomnień radości i do domu. Piękna przygoda i wypadzik. Mimo nie zaliczenia Płocka i tak uważam, że wycieczka zaliczona. 200 zrobione. Dobra średnia. Świetnie spędzony dzień, rowerowy tak jak lubię. Już mnie ciągnie do kolejnej wycieczki. A teraz zapraszam do galerii oczywiście nadworny fotograf Jj kilka ustrzelił ;) Dzięki Jj.

Pozdrower.











































Kategoria >200km