Pewna impreza urodzinowa. Pojedlim popilim i bach! Pomysł wyskoczył z kieliszka wróć od Jja. Zróbmy to jedźmy nad morze longiem. Spojrzałem z nad kieliszka i powiedziałem ok. Tak było w maju. Przyszedł czerwiec, krótkie noce długie dni. Trzeba to wykorzystać. Żeby jeszcze pogoda dopisała. Termin 14-15 czerwiec. Innej opcji nie ma i nie będzie. Przez cały tydzień sprawdzamy prognozy pogody. Powinno być ok, bez wiatru, bez opadów i temperatury całkiem przyzwoite. Przychodzi wyczekiwany piątek, przygotowuje rower (oponki slicki, smarowanie itp.) Regulacja napędu i chwila rozmowy z
Pixonem (dzięki Ziomek za pomoc). Godzina 18 czas spać. Trzeba się wyspać. Jeszcze myślę czy wszystko jest. Kanapki zrobione, wszystko spakowane. Wystarczy ubrać się wziąć plecak i ruszamy. 23 pobudka. Shower, kolacja. Jazda. Ubrany jak choinka (patrz zdjęcia) jadę na nasz stały punkt startu czyli przejścia podziemne. Jj nie ma. A tak się spieszyłem, żeby się nie spóźnić. Czekam, czekam. No nic dzwonie. Nie odbiera. Ha zaspał mówię sobie! Ale nie! Widzę z daleka tą choinkę. Trzeba być widocznym na drodze w nocy! Oj tak. Pierwszy tekst Jja k... ile tego trzeba wziąć ze sobą... no ale cóż chwila konsternacji i pukanie się w głowę “co my k... robimy?” f...k :D hehe No dobra jedziem bo uśniem. Zatrzymujemy się na shellu. Montaż lusterka (koniecznie polecam na szosę na dłuższy wypad), zakładamy kamizelki co by jeszcze bardziej świecić. Jest zimno. Jedziemy przez Zgierz jeszcze chodnikiem a potem już przy rozjedzie na Malinkę wjeżdżamy na asfalt. Ciut rozgrzani nadal nie dowierzając, że to robimy kręcimy stałym tempem. Plan jest taki. Nie cisnąć, jechać stałą prędkością. Ustawiam licznik na prędkość średnią. Kontroluje tak żeby wypadło 22-23km/h. Walczę z lusterkiem ciągle mi się przestawiało (9zł w Juli może dlatego). Jadę z tyłu kontrolując co się dzieje za mną. Lusterko naprawdę działa. Daje duży pogląd tzw. oczy w d...e. Mogę Jj informować o nadjeżdżających tirach/samochodach. Ruch jest stosunkowo nie wielki. Jadę bardzo skupiony co zauważa Jj. I pyta się mnie czy all ok. Nie dało się jechać inaczej. Po pierwsze zimno po drugie ciemno po trzecie tiry na drodze. Na szczęście jest pobocze można spokojnie jechać. Trzeba przyznać, że klimat był niesamowity. Jak wyjechaliśmy poza Zgierz i zrobiło się na prawdę ciemno to była dopiero jazda. Będę to długo wspominał. Przy autostradzie zaczynam odczuwać kolano. Co mnie troszkę martwi. Sam początek a tu takie faux pas? Odrzucam złe myśli. Jadę dalej. Ciemno masakrycznie. W życiu nie myślałem, że będę o 1 w nocy na rowerze koło Łęczycy. Chwila postoju reguluje wysokość siodełka i ruszamy dalej. Im dłużej kręcę tym humor mi się poprawia. W zasadzie to chyba się rozbudzam. Dojeżdżamy do Krośniewic. Zjeżdżamy z nowej trasy. Chwila na jedynkę. Mamy polew. cytuje: “Czy myślałeś kiedyś, że będziesz sikał o 3 w nocy w Krośniewicach na wyprawie rowerowej nad morze? “ I tak ruszyliśmy w stronę centrum. Jedziemy tak jak się kiedyś stało w korkach w Krośniewicach. I nagle przed nami wyrasta znak droga zamknięta nie ma przejazdu. WTF?! No tak przed nami wyrosła autostrada. Próbujemy jakoś wybadać jak dotrzeć na drugą stronę. Stwierdzam, że to nie ma sensu. Jj jeszcze wierzy ale lepiej już wrócić do początku Krośniewic. Nie ma zmiłuj trzeba wjechać na obwodnice. Zaczyna leciutko świtać. Jakiś tir pomylił kierunki i cofa na obwodnicy. Pierwszy popas następuje zaraz za zjazdem na starą jedynkę. Marzy mi się ciepła herbata do kanapek. Niestety nic nie ma na tej stacji. Trudno. Chwila dla nadwornego fotografa i ruszamy dalej. Brrr ale się zrobiło zimno. Ubieramy kolejne ciuchy na siebie. O wiele lepiej. Czekamy na pierwsze promyki słońca. Jak na razie witają nas tylko piękne mgły. Wyglądają niesamowicie mistycznie i tajemniczo. Fotograf nie omieszkał zrobić pamiątkowe zdjęcie. Cóż jedziemy stałym tempem. Zmienialiśmy prowadzenie na drodze. Teraz chwila na mnie. Dojeżdżamy do Kowala. Zaczyna się spory ruch. Autostrada samochodom się skończyła. Do Włocławka pozostało nie wiele ale kierowcy oczywiście strasznie pędzą i mnie to irytuje. Potem mam znowu problem z kolanem. Kombinuje z siodłem. Przychodzi jednak pozytyw. Słońce już dawno nas lekko ogrzewa. Wjazd do Włocławka rozpoczynamy od ścieżki rowerowej. Czas na BP i hot dogi xl, herbatkę. Jest 5:30. Zdejmujemy dodatkowe ciuchy oraz kamizelki. Nie będą nam już potrzebne. Jest ciepło i przyjemnie. Kupiłem jeszcze gumy do rzucia. Yes zęby umyte :D Włocławek można przejechać praktycznie cały ścieżką rowerową i tak też robimy. Wszyscy rowerzyści mają na sobie kamizelki. WOW nie źle. Troszkę nam się przedłuża wyjazd bo Włocławek jest rozkopany. Mała kombinatoryka i udaje nam się przedostać. 3h godziny później bez problemowo (no może próba dojazdu przez robioną autostradę kończy się fiaskiem) wjeżdżamy do Torunia. Jest 8:30. Piękne słoneczko. Niebo czyste, temp. idealna. Mamy dobry czas i czas na drugie śniadanie ;). Kierunek Mac. Ale najpierw zdjęcia na moście a potem na starówce. Toruń jest piękny aż szkoda, że nie mamy czasu na zwiedzanie. Kiedy indziej. Na wyjeździe z miasta Kopernika zahaczamy o wspomniany emsidonald. Mmm kawka i zestaw śniadaniowy. Fryteczki przesolone ale co tam zje się. Odpoczywamy. Chwila zastanowienia spojrzenie na mapę. Jedziemy dalej? Czy pociąg? Chwila rozmowy. Twierdzę, że piwa porażki to ja nie przełknę i będzie smakowało obrzydliwe. Chcę się napić piwa zwycięstwa! Wszystko wskazuje na to, że MUSIMY jechać dalej. Obrany kierunek Stolno. Lekki wiaterek się wzmaga. Nie przeszkadza nam to wcale. Prawe kolano zaczyna mnie boleć a lewe odpuszcza. Nie źle. Przed Stolnem zakupujemy tigery itp. W Stolnie chwila prawdy. Ile jest do Gdańska a ile do Jantaru. Tyle samo a nawet lekko bliżej. Ok to ruszamy na Jantar. W zasadzie od początku chcieliśmy jechać do Jantaru. Bez sensu tyle się męczyć, żeby potem prosto na pociąg iść i wracać do domu. Zjeżdżamy z 91 na 55. I tu się robi lypa Panie. Brak pobocza. Pagórki jakieś. Fury śmigają niczym ferrary. Masakra. Lusterka w pogotowiu. No cóż trzeba to trzeba. Gdzieś między Stolnem a Grudziądzem zatrzymujemy się w sklepie na dzwonek. Dzwoni Pani idzie i możemy zakupić wodę drinkenergy na przyszłe kryzysy. W drogę. Jedziem. Upał się zrobił. Porno i duszno. Pędzą te sk...y... kręcimy kręcimy i ...
...i naszym oczom ukazał się Grudziądz. Miasto ścieżki rowerowej. A jak! Można można. Całe przejechaliśmy. Nawet mają mała obwodnice razem ze ścieżką. Patrz zdjęcie chwali się to! Ale ale długie to miasto niestety. Przez upał i duży ruch (głośno) męczy mnie to miasto. 13:13 Kryzys ale jeszcze leciuchny. Damy radę. Jedzie się pięknie. Mówimy sobie byle do Malborka potem już będzie z górki ;) Przyzwyczajamy się powoli do braku pobocza. Powoli odczuwamy zmęczenie. Odziwo spać się w ogóle nie chce. Kończy się nam woda. Między Grudziądzem a Kwidzynem odwiedzamy kolejny sklep. To już chyba 5 woda będzie. Pijemy też zapasowe energydrinki. To już ostatnie. W zasadzie drugie na całej trasie. I dobrze bo to ścierwo jest. Przed Kwidzynem łapie mnie kryzys. Dupka nie boli jest ok. Kolana nawet nawet. Ale nie może być normalnie i zaczyna mnie lewe ścięgno achillesa boleć. Ehh. No nic. Kwidzyn at last! Fotka dla znajomej co z niego pochodzi (pozdrawiam przy okazji). Kwidzyn ładne miasto i wszędzie ronda. Kwidzyn miastem rond! Zupełnie inaczej sobie to miasto wyobrażałem, myślałem, że mniejsze. A to przecież big city!
Kwidzyn - Malbork to walka z podjazdami, wiatrem oraz samochodami. Kuźwa mać! Jak oni tam pędzą. Ile fabryka daje. Coś okropnego. Ale to nic w porównaniu z upałem i pagórkami. Na szczycie jednego z nich robimy przerwę. Aż nas trzęsie. Głodni. Jest odczuwalny kryzys. Chociaż humory nam dopisują. Komary też dopisują. Wsuwamy batony i banany. Plecaki można powiedzieć opróżnione. Trochę mniej na plecach. Nie wspomniałem o plecach. No tak. Zapomniałem teraz przypomniał mi się ten lekki ból pleców. Ile jeszcze ten plecak będzie na nas pytają plecy. Ciut mnie bolą Jja nie. Dalej trasa jest piękna, prosty asfalt nie dziurawy, czasem prowadzi w lesie czasem przez małe mieściny. Widoki umilają nam czas oraz pozwalają zapomnieć o bólu. Jj zaczyna boleć lewa kostka. Kolana coś tam czuł ale nic poważnego. Robi się coraz fajniej. Zaczynamy się zastanawiać po co nam to?! Włącza nam się marudzenie i lekki wkurw. No tak to już zmęczenie. Never ever ;)
Do Malborka prowadzę ja. Chyba nawet ciut za mocno. Marzę o kawie i jedzeniu. Przed Malborkiem jest jeszcze Sztum. Jj ma wyraźny kryzys. Zatrzymujemy się na stacji Orlen. Kupuje wodę i coca colę, o której marzył z napisem mistrz. “masz Ziomek zobacz co Ci kupiłem” (dopiero na drugi dzień przypomina sobie, że miała taki napis tak to zupełnie tego nie pamiętał - zmęczenie to jest to). Jakoś ruszamy dalej...
Malbork - nareszcie. Już zostało tylko 40km. Yeah. No teraz to już na pewno damy radę. Jeść jeść jeść. MacDonald. Ochroniarz prosi nas o postawienie rowerów na stojakach. Ok. Pyta skąd.
My z Łodzi.
To ile jedziecie?
14 godzin. Co ? Jak to !
Hehe. No jedziemy nad morze, longiem.
Nad morze longiem hmm To zostało wam 60km.
CO!? Jak to ?! Do Jantaru jedziemy.
A to nie to tylko 40km może 45km.
Ufff.
Idę po jedzenie. Jj pilnuje rowerów. Śmierdzę. Capię wręcz a w Macu mnóstwo ludzi. Mam wrażenie, że ode mnie się odsuwają. No cóż sorry jadę na bajku to widać nie ;). Nikt na szczęście nie komentuje mojego zapaszku :D . Spokojnie kupuje żarło. Jesteśmy padnięci. Bolą już mnie dwa piszczele. Ah te piszczele tfu ścięgna (zapomniałem i teraz mi się przypomniało ciągle się myliłem to chyba już ze zmęczenia. Zamiast mówić bolą mnie ścięgna achillesa zawsze mówiłem piszczele ;)). Dupa o dziwo nie boli choć nie powiem czuje ją, kolana trochę ale do przeżycia. Mówię do Jj nie no teraz albo nigdy. No cóż ała trzeba jechać dalej. Ała bolą mnie pi... tfu ścięgna. I tu się zaczyna hardcore. Ostatnie 40km to walka. Walka z samym sobą. Z bólem, zmęczeniem. Każdy ruch korbą mnie boli. Zresztą Jj też. Kondycyjnie mega się czułem tylko ten ból mi przeszkadzał. To było najgorsze. Nigdy tego nie zapomnę. Bardzo się umęczyłem. Kombinowałem na różne sposoby jak siedzieć na bajku byle by mnie nie bolało. Znalazłem pewien sposób ale to 10km przed Jantarem. Zresztą ostatnie 10km już mnie tak wk... że miałem ochotę zejść z roweru. Asfalt tak dziurawy jak szfajcarski ser. No padaka na sam koniec. Już nie daleko. Na prawdę. Kawalątek. Co to dla nas 10km. Nic?! No pewnie, że nic. Przejeżdżamy przez jakieś mieściny co wróble zawracają. Ludzie się dziwią co to za kolesie tu na bajkach. Rozrywka dla nich a dla nas męczarnia :P Widzimy zielony znak. To chyba to. Tak! Nareszcie dojechaliśmy. Ból minął. Zeszło wszystko, szczęście przyszło :D (zadajemy sobie ? “ a teraz pomyśl taki
Wilku (szacun) ma jeszcze 300km do przejechania - to jest wręcz nie możliwe dla nas stwierdzamy a przecież takie realne). Chwila na fotkę. Piwa dajcie piwa gdzie to piwo! Dobra ale najpierw kwaterki. Szybka sprawna akcja. Raz dwa i kwaterka jest. Właściciele podziwiają, że dojechaliśmy na rowerach z Łodzi. Nie dowierzają. Pokazuję licznik. Dopiero wtedy łapią się za głowy. A gdzie to piwo. I piwo się znalazło też. Zakupy na plażę, fotki, smsy, udało się udało! Jedno piwo wypiliśmy na plaży. Wracając wzięliśmy pizze na wynos. Zjedliśmy na kwaterze popijając piwem. Shower, alantan i nie dałem rady piwa do końca wypić. Zasnąłem. Szczęśliwy :)